Wiosna. Widget pogodowy (jedyne coś w tym domostwie, co można by nazwać działającym termometrem) pokazuje 14 st. Celsjusza, a po mojej lewej tona chusteczek testuje wytrzymałość nowego biurka z Ikeii. Jestem chora, z tej racji nie zamierzam chwilowo raczyć Was moim czerwonym nosem - zajmę się pojedynczymi częściami mojej garderoby.
Zaczynamy od przypominających łyżwy butów, które miały swoją prapremierę w
tym poście.
Włoskie, ręcznie szyte butki moja mama kupiła na początku lat dziewięćdziesiątych w lokalnym sklepiku. Była to pojedyncza para. Jaką drogę przebyły, aby tam trafić? Nikt tego nie wie.
Dziś pomimo swych sędziwych (prawie) 20 lat (w tym kilku przenoszonych jesieni i zim) są w idealnym stanie. Nic w nich nie pękło, nie rozpruło się i nie odkleiło. Skóra ma nadal ten niepowtarzalny blask nowości. Oryginalne pozostały również sznurówki. Mimo, iż straciły metalowe wykończenia, ich niespotykany odcień brązu sprawia, że nie mam serca wymienić je na nowe.
Buty: włoskie butki mamy z początku lat dziewięćdziesiątych
Pończochy w kwiatki: Calzedonia Outlet