odzież - biżuteria - książki - wykroje - sprzęty

29 października 2014

Malta Happens!

12 raz(y) skomentowano
Troszkę nam się ten trzeci maltański wpis opóźnił. Zwaliły się nam bowiem w ostatnich tygodniach na łby sprawy biznesowe - tak przykre, jak i bardzo przyjemne. O tych traumatycznych właśnie staramy się zapomnieć, o skutkach tych przyjemnych mamy nadzieję wkrótce napisać na blogu.

Tymczasem jednak, gdy po tropikalnej burzy jesień na dobre zagościła za oknami, wróćmy na chwilę do miniaturowego wyspiarskiego państwa na Morzu Śródziemnym... 

Podsumowawszy Gozo na wysokiej nucie, udaliśmy się na większą z wysp, by tam spędzić resztę naszego urlopu - i zachwycić się Maltą niepomiernie. Początki były jednak trudne...

Dzień pierwszy - gubimy się (wielokrotnie)

Nasze pierwsze godziny na Malcie, po przeprawieniu się z powrotem z Gozo, zapisały się w pamięci dzięki niecodziennemu widokowi z okien autobusu (niestety, nie zdążyliśmy go utrwalić na zdjęciach). Otóż pierwszy raz w życiu mogliśmy oglądać konie zażywające morskiej kąpieli. Dowiezione na miejsce w samochodach i wprowadzane do wody przez pracowników stadniny, pluskały się w najlepsze i pływały bez odrobiny lęku. Coś tak pięknego do tej pory mogliśmy oglądać tylko na filmach! 

Po morskiej końskiej euforii nastąpił jednak zimny prysznic. Kierowcy autobusów na Malcie są przeważnie przemili i pomocni,  jednak tym razem trafiliśmy na pierwszy z dwóch wyjątków. Mało tego, że słuchał muzyki na słuchawkach podczas jazdy i miał wszystko w zadzie, to jeszcze kiepsko mówił i rozumiał po angielsku, skutkiem czego wysadził nas całkiem gdzie indziej niż powinien. Nic, to, pomyśleliśmy, nie mamy tak daleko, jesteśmy wyposażeni w telefony z GPS-em - dojdziemy na piechotę. Błąd! Nie dość, że uliczki maltańskiej konurbacji stanowią istny labirynt (wyjątek stanowi jej serce, Valletta, o czym niżej), to jeszcze specyficzny sposób budowania (na piętrzących się coraz to wyżej tarasach) sprawia, że czasem trzeba sporo nadłożyć drogi i to, co miało być spacerkiem, zamienia się w wielką wyprawę (permanentny brak chodników i przejść dla pieszych nie ułatwia wcale wędrówki).

Nie inaczej było w to sobotnie popołudnie, kiedy nagle drogę przeciął nam... sporych rozmiarów wąwóz. Zejść na dół nie sposób, na jedyny most nie można wejść z boku, pozostało nam poszukać kolejnego autobusu, który dowiezie nas choć trochę bliżej celu.

Na szczęście cel ów wynagrodził nam wszelkie trudy - nie dość, że nasza gospodyni okazała się wcieleniem dobroci, to jeszcze mieszkanko, w którym przyszło nam się zakwaterować było wyposażone w dosłownie wszystko, co człowiekowi na wakacjach (a właściwie to nawet w domu) może być potrzebne, łącznie z pralką i mnóstwem europejskich gniazdek! Czekała też na nas czysta łazienka i pełna lodówka.

Nasza dzielnia. Gżira jest miastem partnerskim Wałbrzycha. A może Wałbzrycha? Zobaczcie sami:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

I widok z naszego balkonu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Umyci i pokrzepieni, postanowiliśmy zrobić zakupy na resztę pobytu - przecież z mapy wynikało, że najbliższy Lidl znajduje się zaledwie około kilometra dalej. W praktyce z kilometra zrobiło się kilka kilometrów (bo trzeba było nadłożyć drogi, by obejść nieprzekraczalne rondo), zaś my skrupulatnie zgubiliśmy się po raz kolejny (na szczęście z pomocą przyszli młodzieńcy palący blanty na ławce w parku).  

W drodze do Lidla:
Malta happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Ogółem przeszliśmy tego dnia około dwudziestu błędnych (a czasem bardziej trafnych) kilometrów. Całe szczęście, że architektura miasteczek, które zrosły się ze stolicą wyspy jest tak piękna, że człowiek co chwila staje z rozdziawioną paszczą, prawie zapominając o bolących stopach.

Dzień drugi - zwiedzamy stolicę

Kiedy już zaopatrzyliśmy się w jedzenie, a Marchewkowa zaczęła się orientować w miejskiej topologii (pan Marchewka jest od orientowania się w dziczy, miasta go przerastają), czas było rozpocząć zwiedzanie. Od podstaw - czyli od stolicy.

Valletta, której nazwa pochodzi od nazwiska jej pomysłodawcy, mistrza zakonnego Jeana de Valette, była pierwszym w Europie miastem stworzonym od początku według planu. Wysokie domy miały zapewniać cień, zaś proste ulice - wpuszczać do miasta chłód morskiej bryzy. Dzięki temu starannemu planowaniu w Vallettcie nie sposób się zgubić - i dobrze, bo i bez tego spędziliśmy tu mnóstwo czasu. A przecież to nie szczyt sezonu - warto pamiętać, że na Malcie część turystycznych atrakcji jest nieczynna w niedzielę (najpiękniejsze kościoły można obejrzeć jedynie z przedsionka), a część zostaje zamknięta po 21 września, kiedy to rozpoczyna się sezon zimowy.  Z tego drugiego powodu nie udało nam się wejść do fortu i muzeum wojny.

Przy wejściu do stolicy stoi trójnogi koń:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Na początek stolicę warto przemierzyć główną ulicą, czyli Ir-Repubblika. Wzdłuż niej znajdziemy nie tylko sklepy z pamiątkami, restauracje i kawiarnie, ale również miejsca tu najciekawsze, czyli muzea. Obowiązkowym punktem programu jest niezwykle wypasione muzeum archeologiczne.  Akurat w czasie naszego pobytu trwała tu wystawa “Historia Malty w 100 eksponatach”, dzięki której można zgłębić niezwykle ciekawe i wielowarstwowe dzieje wyspy. Zaskakujące, jak wiele przeszło to maleńkie państwo. Co ciekawe, mimo burzliwych dziejów, na wyspach zachowało się mnóstwo zabytkowych budowli i artfekatów, począwszy od czasów neolitycznych.

Główna ulica miasta - Ir-Repubblika:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

I jedna z bocznych:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Architektura stolicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Nade mną akt nadania Krzyża Jerzego po II wojnie światowej:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Lody - jedyny produkt spożywczy, który na Malcie nie urywał wiadomo-czego:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Przy tej samej ulicy znajduje się również muzeum zabawek, którego pan Marchewka, jak to prawdziwy mężczyzna, nie mógł pominąć. Znajdziemy w nim przede wszystkim zabawki z połowy ubiegłego wieku, zbierane pieczołowicie i własnoręcznie przez właściciela muzeum (przekonani jesteśmy, że spora część zbiorów to jego zabawki z dzieciństwa).

Nie wiadomo, gdzie patrzeć:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Lalki jak z horrorów:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Maleńkie szyjące maszyny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Po przejściu głównej ulicy (nie jest długa - zaledwie 600 m) warto wejść w boczne uliczki, w których trafi się na przepiękne kościoły i kapliczki. Najważniejszym z nich jest konkatedra świętego Jana. Za czasów zakonu rycerskiego na Malcie rywalizowały ze sobą dwa kulty - św. Jana (patrona zakonu Szpitalników) i św. Pawła (który na wyspie rozbił się ok. roku 60, płynąc z Cezarei do Rzymu), dlatego wiele miejsc religijnych jest poświęconych właśnie tym apostołom.

Boczne uliczki:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Valletta to miejsce, w którym nie ma metra kwadratowego pozbawionego historycznego znaczenia. Gdziekolwiek człowiek przystanie, znajdzie coś godnego uwagi. Wszystkich atrakcji opisać nie sposób, warto jednak wspomnieć o znajdującej się po drugiej stronie stolicy, na nabrzeżu, dzwonnicy (trzeba ją zobaczyć, ale nie w samo południe, bo można stracić słuch), stanowiącej - wraz z piękną rzeźbą gigantycznej postaci na marach - pomnik poległych w II Wojnie Światowej.

Dzwonnica:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Widok z dzwonnicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Pomnik. Napis na tablicy głosi:
"At the going down of the sun, and in the morning, we will remember them".
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Ogrody Barrakka znajdujące się nieopodal pomnika i dzwonnicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Kwitnące tam hibiskusy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Mimo że w stolicy Malty spędziliśmy cały dzień, nie udało nam się zobaczyć wszystkiego. Głód (w drodze powrotnej pożarliśmy pizzę z lokalną pastą z fasoli i wędzoną kiełbasą), zmęczenie (przeszliśmy 13 km) i zachodzące słońce pogoniły nas około godziny 18 do domu.

Wychodzimy z Valletty:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]


Dzień trzeci - udajemy typowych polskich turystów

Nie ma co ukrywać - naszych rodaków nie spotkamy w muzeach, rzadko na wąskich uliczkach urokliwych miasteczek, a najczęściej na plażach - i to podczas smażenia się, a nie kąpieli czy pływania (troszkę to smutne). Jako że intensywnie zwiedzaniowa niedziela umęczyła nas okrutnie, postanowiliśmy i my sprawdzić, jak wyglądają najsłynniejsze maltańskie plaże - jedne z nielicznych piaszczystych na wyspie - Golden Bay i Għajn Tuffieħa Bay.

Oczywiście zaleganie na piasku nie leży w naszej naturze, więc tuż po przyjeździe (podróż autobusem z Gżiry zajęła nam ok. 1,5 godziny) wskoczyliśmy do pięknej błękitnej wody. Obie zatoki są idealne dla osób niepotrafiących pływać oraz rodzin z dziećmi. Dno jest piaszczyste i pozbawione wszelkich zagrożeń. Do licznych zalet plaż zaliczyć można nie tylko czystą wodę i regularnie sprzątaną okolicę, ale i płyciznę - kilkadziesiąt metrów od brzegu wody nadal jest po kolana! Co równie ważne, nie trzeba się obawiać o pozostawione na plaży rzeczy. Mimo tłumów, nikogo nie interesują nawet pozostawione na ręcznikach lustrzanki czy tablety.

Osoby, dla których plaża to nie wszystko, znajdą tu również niesamowite widoki z klifów, średniowieczną wieżę strażniczą (podobną do tej na Gozo) oraz gaj oliwny, który upamiętnia bojowników o pokój z całego świata. 

Widok na zatoki:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Golden Bay:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Għajn Tuffieħa Bay:
Malta happened
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień czwarty - za radą miejscowych doceniamy Mdinę i Rabat
Mdina

Wycieczkę do Mdiny - “milczącego miasta” - polecali nie tylko autorzy blogów i przewodników, ale również nasza przemiła gospodyni. Nie można było nie pójść za jej radą!

Dawna stolica Malty, obecnie mikroskopijne miasteczko, zamieszkane przez garstkę ludzi, jest faktycznie niezwykle urokliwa. Gdyby nie turyści z lustrzankami i komórkami, można by pomyśleć, że przenieśliśmy się ponad sto lat w czasie. Piękne zaułki i ciche uliczki to jednak nie wszystko, co Mdina ma do zaoferowania. Także i tu znajdziemy arcyciekawe muzea. Zwiedziliśmy tylko jedno - katedralne (i samą katedrę) - bo eksponatów było tu tyle, że tylko w tym jednym budynku można by spędzić pół dnia.

Główna brama Mdiny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Architektura Mdiny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Widok na centrum miasta:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Rabat

Jednym z najważniejszych miejsc w Rabacie jest grota św. Pawła. Przed jej odwiedzeniem musieliśmy jednak zadbać o potrzeby ciała. O ile restauracje w samej Mdinie odstraszały a to cenami, a to obsługą (“olejmy tych młodych, przyszli bogaci Niemcy”... oj, krótką pamięć mają niektórzy Maltańczycy), o tyle tuż za jej murami, w Rabacie znaleźliśmy uroczą rockową knajpkę, gdzie przesympatyczny właściciel zaoferował nam gigantyczne porcje miejscowych przekąsek w przystępnych cenach i przy dźwiękach porządnej muzyki.
 
Knajpkę uwieczniliśmy na zdjęciu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Potem nadeszła pora na atrakcje duchowe i intelektualne - grotę, w której mieszkał święty Paweł podczas swego pobytu na Malcie i wybudowane nad nią kościelne muzeum Wignacourt.

Podziemny labirynt w Rabacie stanowi bramę do trzech różnych poruszających okresów maltańskich dziejów. W podziemnych katakumbach, gdzie grzebano zmarłych już za czasów punickich (a może nawet wcześniej!), schronił się jeden z największych pierwszych chrześcijan, zaś ponad 18 wieków później jego śladem poszły maltańskie rodziny podczas niemieckich nalotów bombowych.

Katakumb nie polecamy osobom z klaustrofobią. Niskie i wąskie korytarze wydają się nie do przebycia, zaś słabe oznaczenia tuneli utrudniają szybką drogę powrotną. W trakcie naszej wizyty w grocie i schronach było sporo zwiedzających, natomiast z możliwości wejścia do samych katakumb nie skorzystało zbyt wielu.

Figura św. Pawła w grocie:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Wejście do katakumb i schronu (można było się tam zgubić):
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Nad katakumbami wyrasta kościół św. Pawła i towarzyszące mu muzeum, znów oszałamiające różnorodnością eksponatów, z których wiele opisuje wybitnych członków zakonu kawalerów maltańskich.

Po lewej znajduje się kościół, a po prawej muzeum:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Żeby w pełni docenić wszystkie te atrakcje (w tym na przykład muzeum historii naturalnej czy katakumby św. Agaty i św. Pawła na które niestety nie starczyło czasu), trzeba by w Mdinie i Rabacie spędzić cały dzień, od pierwszych promieni świtu, do ostatnich błysków zachodzącego nad prastarymi murami słońca - tyle że takiego spacerku nie wytrzymałyby chyba niczyje nogi. Pozostaje obiecać sobie, że w przyszłym roku będzie szansa, by nadrobić braki.

Jedna z pięknych uliczek Rabatu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień piąty - odkrywamy tajną plażę

Wyklarował nam się plan, który mamy zamiar wykorzystać także podczas przyszłych maltańskich wakacji - dzień zwiedzania, dzień pływania. Tym razem postanowiliśmy rozpoznać plaże bliżej naszego miejsca zamieszkania - na odcinku wybrzeża między Paceville a Pembroke. Znaleźliśmy tam skrawek piaszczystej plaży, ale tak gęsto zaludniony amatorami pieczenia się na słońcu, iż ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, by znaleźć sobie spokojniejsze miejsce. Dłuższa wędrówka po wapiennych skałach opłaciła się. Tuż przy odsalarni wody morskiej w Pembroke trafiliśmy na maleńką skalistą plażę, na którą uczęszczali praktycznie tylko miejscowi. Było tu cicho i spokojnie, zaś w błękitnej wodzie, w której chciałoby się kąpać bez końca, towarzyszyły nam krabiki i krewetki, swą obecnością potwierdzając idealną czystość morza.

Plaża przy odsalarni wody morskiej:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

W oddali machający pan Marchewka:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Woda byłą tam niezwykle przejrzysta:
Malta Happens! wakacje, wyjazd, lot, ryanair, wyspy
[kliknij, aby powiększyć]

Po prawej w skałę wtapia się krab maltański (Potamon fluviatile lanfrancoi), a obok pustelniki w muszlach:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień szósty - zmuszamy się do powrotu

Ta chwila musiała w końcu nadejść - samolot nie chciał na nas poczekać kolejnego tygodnia i trzeba było wracać do Wrocławia. Pan Marchewka, który zazwyczaj pod koniec wyjazdu raduje się już na myśl o powrocie do pracy, tym razem był niepocieszony - tyle jeszcze zostało do zobaczenia, tyle zobaczyć się nie udało, tyle zdążyliśmy odkryć, ale niewystarczająco zgłębić...! Wsiadaliśmy na pokład samolotu z mocnym postanowieniem, by powrócić na piękną wyspę z miniaturowym państwem w przyszłym roku.

Tuż po starcie:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

To nie koniec maltańskich wrażeń - w ostatniej notce opowiemy Wam o miejscowych osobliwościach, zwyczajach i różnicach kulturowych. Stay tuned!

8 października 2014

Im dalej, tym Gozo (wyprawa na Maltę, część 2)

12 raz(y) skomentowano
Od początku zakładaliśmy, że prócz głównej Malty, chcemy również zwiedzić Gozo, polecaną jako plażowa atrakcja turystyczna. Wynajęliśmy więc tzw. apartamenty na obu wyspach i spędziliśmy 4 dni na Gozo i ponad 5 na Malcie. Niestety, taki podział wakacyjnego czasu okazał się nienajszczęśliwszym pomysłem...
Ale od początku.

Po przylocie na Maltę udaliśmy się na najbliższy przystanek autobusowy i zapakowaliśmy do autobusu X1. W ciągu półtorej godziny dowiózł on nas do miejscowości Ċirkewwa, skąd odpływał prom na Gozo. Podróż promem trwała kilkanaście minut. Co ciekawe, maltańskie promy są dwustronne, czyli nie wykonują zwrotów w porcie. Znacznie skraca to czas rejsu. Już na Gozo kupiliśmy tygodniowe bilety na komunikację miejską i autobusem 301 ruszyliśmy do stolicy wyspy, czyli Victorii (zwanej kiedyś Rabatem). To z niej wyjeżdżają wszystkie autobusy, które są nas w stanie dowieźć do każdego brzegu wyspy.

Jako że nasze zakwaterowanie znajdowało się w miejscowości Xlendi (czyt. Szlendi), przesiedliśmy się do 306. Podróż od lotniska trwała ok. 3 godzin, nie wliczając w to czekania, bo tego właściwie nie było.

W Xlendi:
Gozo happened! 
 [kliknij, aby powiększyć]

Popularna zabudowa:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Wbrew wyczytanym w sieci zachwytom błękitnym morzem i klimatycznymi rybackimi mieścinami, Gozo w pierwszych dniach rozczarowało nas bardzo.

Po pierwsze - brudem. Okazało się, że gozoańczycy pod względem ekologii pozostają jakieś 20 lat w tyle za wrocławianami. Każda kamienista plaża usłana jest niedopałkami papierosów, zmiętoszonymi papierami i plastikowymi butelkami. Każde puste miejsce między domami wypełniają kartony, resztki jedzenia i zużyty sprzęt AGD. O ile to pierwsze można zrzucić na turystów (chociaż można by po nich sprzątać, prawda?), o tyle to drugie to już zdecydowanie miejscowi. Kulminacją szoku estetycznego była wizyta w cytadeli w wyspostołecznej Victorii. Średniowieczna twierdza ma status rezerwatu przyrody, tymczasem chronione rośliny pną się tu ku słońcu między starymi oponami.

Widok na Victorię z Cytadeli:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć] 

Piękne uliczki wewnątrz Cytadeli i remont:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Po drugie - trudnością w poruszaniu się. Owszem, autobusy miejscowe są niezwykle punktualne, a kierowcy mili i pomocni (tego we Wrocławiu nie dają!). Co z tego jednak, skoro autobusy te jeżdżą rzadko, zaś na piechotę można dostać się tylko do najbliższych miejsc. Oboje uwielbiamy przemierzać marszem duże odległości, ale na Gozo jest to niemożliwe - chodników i ścieżek brak, wąskie drogi, gdzie można iść tylko poboczem obok mknących samochodów (a mają tam ruch lewostronny), zniechęcają do spacerów, kiedy zaś próbowaliśmy gdzieś dojść bezdrożami, zaraz drogę zastępowały nam skały, klify i przepaście (może byłyby do pokonania, gdyby Marchewkowa posłuchała rady pana Marchewki i nabyła przed wyjazdem sportowe buty).

Po trzecie - brakiem infrastruktury. Wygląda na to, że Gozo dostało rozwojowego kopa dopiero parę lat temu, kiedy Malta weszła do UE - i to widać. Cała wyspa to jeden wielki plac budowy. Z jednej strony oznacza to, że robotnicy, hałasujące maszyny oraz budowlany brud i bałagan przeszkadzają w zwiedzaniu (np. wspomnianej victoriańskiej cytadeli). Z drugiej - w mniejszych miejscowościach (jak Xlendi, gdzie mieszkaliśmy) nie ma choćby jednego sklepu (sic!) - nie licząc tych z turystycznym badziewiem, a jeżdżenie po wodę do Lidla w Victorii (a właściwie wsi Xewkija, która zrosła się już ze stolicą wyspy) jest cokolwiek uciążliwe (patrz powyższe uwagi o komunikacji).

Czyli beznadzieja? Na początku tak pomyśleliśmy. Na szczęście Gozo pokazało się nam też z jaśniejszej strony. I choć (spoilers!) do Malty się naszym zdaniem nie umywa, to jednak wyjeżdżaliśmy zadowoleni, a wiele widoków i zdarzeń bardzo ciepło zapisało się w naszych wspomnieniach. Oto kilka najważniejszych z nich.

Skaliste piękno

Na pewno zapamiętamy na długo wycieczkę na xlendijskie klify oraz spacer schodami do otwartej na zatokę małej groty przy porcie w Xlendi.

Na klify wybraliśmy się troszkę niefortunnie - w jeden z najgorętszych dni. Dzięki temu mieliśmy okazję zrozumieć, jak czują się bohaterowie książek podróżniczych, umierający na pustyni. I mimo kremów z najwyższym filtrem (SPF 50), nie udało nam się uniknąć opalenia. Ale warto było!

Sama droga jest niezwykle malownicza - podąża przez kamienny mostek nad wąwozem, w górę wśród skrzeczących cykadami krzewów, aż do średniowiecznej wieży strażniczej (wraz z mostkiem wybudowanej przez rycerzy zakonu św. Jana), skąd można zejść w dół, by z bliska podziwiać rozgrzane słońcem płyty piaskowca, w których aż roi się od skamieniałych muszli, skorup jaj i żyjątek. Nasz wewnętrzny paleontolog był bardzo zadowolony ;].  Piaskowiec płynnie przechodzi tam w skałę wapienną, w której to wycięto saliny, czyli misy, w których zbiera się sól morska. Można je spotkać na obu wyspach i są stale używane od setek lat. Prócz płytkich mis w skale wykuto baseniki, w których zbiera się solanka.

Widok na klify:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć] 

Mostek:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]
 
Wieża strażnicza wybudowana w XVII w.:
 Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Saliny: 
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Piaskowiec widziany z klifu: Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

I zawartość piaskowca:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Już na piaskowcu:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Cieplutko było:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Spodenki i kapelusik w koślawe kwiatki dają radę:
Gozo happened!
 [kliknij, aby powiększyć]

Pan Marchewka testuje saliny:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

I basenik:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Przedostatniego dnia na Gozo postanowiliśmy sprawdzić, dokąd prowadzą wspinające się po przyportowych skałach w Xlendi schody. Mieliśmy nadzieję na ładny widok z góry, ale w pakiecie dostaliśmy znacznie więcej. Wejście na ścianę klifu prowadzi do zejścia, które kończy się częściowo zalaną jaskinią, a właściwie jaskińką (która należała kiedyś do Caroline Cauchi - bogatej kobiety z Victorii). Mimo, że jest naprawdę niewielka, warto ją odwiedzić, bo widoki z niej są wprost przepiękne. 

W jaskini Karoliny:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]
 Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Widok ze schodów prowadzących do jaskini:
Gozo happened!  
[kliknij, aby powiększyć]

W drodze powrotnej na murku z piaskowca odkryliśmy tablicę upamiętniającą 26-letniego mężczyzny, który zginął w 2001 r., skacząc z tamtejszego klifu - i zginął bohatersko, bo ratując topiących się nastolatków, którymi opiekował się w trakcie wycieczki do Xlendi.

Tablica:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Na Gozo można jeszcze popodziwiać formacje Azure Window (formacja skalna w kształcie łuku) i Blue Hole (czyli wielka dziura wypełniona błękitną wodą). Niestety, tym razem nie udało nam się do nich dotrzeć.

Uwaga na meduzy!

Mimo brudu na plaży, morze w okolicach Xlendi jest czyste (no, chyba że sztorm przygna do brzegu śmieci - głównie plastikowe butelki) i zachęca do pływania. Pan Marchewka z zachęty skorzystał już pierwszego dnia wieczorem, zaraz po przyjeździe i zakupach w Lidlu. A ja oczywiście chwyciłam za aparat, aby ten doniosły moment udokumentować.

Pan Marchewka wskoczył do wody:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Spotkanie z tymi stworzeniami zdarzyło nam się tylko raz w trakcie pobytu w Xlendi. Na szczęście wypatrzyliśmy je przed wejściem do wody (zwykle pływają tuż pod powierzchnią i są dobrze widoczne) i dzięki temu uniknęliśmy bardzo bolesnych poparzeń. Warto pamiętać, że jeśli taki poparzenie już się zdarzy, to należy je przepłukiwać wyłącznie słoną wodą, zaczerwieniania lekko zdrapać (na przykład kartą kredytową) i posmarować maścią ze sterydami. Najlepiej zaopatrzyć się w nią jeszcze przed wylotem, gdyż wymaga recepty.

Uwaga! Na meduzy można mieś uczulenie i może się ono skończyć wstrząsem, więc naprawdę warto mieć się na baczności.

Mimo niedogodności popływać na Malcie warto! Woda ma tu bardzo przyjemną temperaturę - nie jest tak ciepła jak w Chorwacji, ale człowiek nie marznie jak w Bałtyku. Zasolenie jest duże. Jeśli w wodzie nie wykryje się meduz, pływać można również po zmroku (co też czyniliśmy), bo innych groźnych dla ludzkiego zdrowia zwierząt raczej tu nie znajdziemy.

Tu spotkaliśmy meduzy:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Kotozo

Gozo należy do kotów. Koty są tu wszędzie i to one są właścicielami mieszkających tu ludzi, a nie odwrotnie. Zalegają na każdym murku, pod każdym samochodem (kierowca, który chce odjechać, musi najpierw kota poprosić o udanie się w inne miejsce) i przy restauracyjnych stolikach, wylegują się na parapetach... Nie są to jednak zwykłe dachowce. Większość wygląda na mieszańce z kotami rasowymi - są wielkie, puszyste i nienażarte. Nieopatrzenie poczęstowaliśmy jednego osobnika kawałkiem sera. Przychodził potem co wieczór - drapał w drzwi, miauczał, podskakiwał do okna, a potem... zaprosił kolegów.

Innym zwierzęciem charakterystycznym dla wyspy są cykady (Magicicada), które wydają dźwięki podobne do spryskiwaczy albo urządzenia elektrycznego o dużej mocy.

Kolega pana od sera:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Kulinarna rozkosz

Prawdziwą kulinarną perłą Xlendi jest Il-Kċina Ghawdxija - restauracja z tradycyjnym gozoitańskim jedzeniem. Wybraliśmy się tam późno, bo w przeddzień wyjazdu. Od razu zamówiliśmy maltańską kawę (jak wcześniej wspominaliśmy - podają ją bez mleka, ale z kardamonem), serwowaną w emaliowanych kubkach, ravioli z owczym serem dla pana Marchewki oraz ftirę (pulchną, zawijaną pizzę) z tym samym serem, ziemniakami i jajkami. W roli czekadełka zaserwowano nam kolejny owczy serek, maltański chleb i trzy sosy - z zielonych pomidorów, z pomidorów i papryki oraz pastę z fasoli. Dania główne dotarły do nas po około 45 minutach czekania, z czym nie mieliśmy żadnego problemu, bo wszystko jest robione domowo i na miejscu. Jedzenie było świeże i wyborne, a porcje wprost ogromne. Spokojnie mogliśmy najeść się jedną, więc “większa połowa” mojej ftiry została zapakowana na wynos. Oboje uwielbiamy taką kuchnię i dla niej moglibyśmy na Malcie mieszkać.

Spore czekadełko:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Ravioli:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Muzyczne pożegnanie

Najedzeni, postanowiliśmy się oddać rozkoszom ducha. Szczęśliwie obchodzono akurat Światowy Dzień Turystyki i prócz bicia rekordu na najdłuższe maltańskie ciasto (i my je jedliśmy - pyszne!) obchodzono go koncertem jazzbandu z towarzyszeniem dwojga śpiewaków. Po koncercie dla wczasowiczów nie spodziewaliśmy się niczego wielkiego - a tu spotkało nas wielkie zaskoczenie. Zażywny i postawny Maltańczyk wykonywał piosenki Presleya (a koncert odbywał się u wylotu Elvis Presley Blvd.) w sposób, jakiego nie powstydziłby się sam Król, a i ruszał się jak Jag... eee, jak Elvis. Jego estradowa partnerka nie pozostawała w tyle - głębi głosu mogłaby jej pozazdrościć niejedna czarnoskóra wokalistka.


Podsumowanie

Jeśli nie jedzie się na Gozo, żeby nurkować (a profesjonalny sprzęt można tu wypożyczyć na każdym kroku), to dwa dni w zupełności wystarczą, aby “oblecieć” miejscowe atrakcje. Wbrew pozorom i reklamom wyspy, wcale nie znajdziemy tu spokoju i ciszy - turyści i prowadzone budowy odebrały wyspie tę właściwość. Co jednak nie oznacza, że Gozo w ogóle nie warto zobaczyć. Bo warto! I my cieszymy się, że nie została pominięta w naszych planach. Zamierzamy ją również odwiedzić w przyszłym roku.

Rosnący tu jak chwast fenkuł włoski, czyli koper włoski (przez niego wszystko pachnie anyżem):
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]

Zachód słońca nad zatoką Xlendi:
Gozo happened!
[kliknij, aby powiększyć]


W kolejnej notce udamy się już na samą Maltę. Stay tuned! 

W poprzedniej notce znajdziecie informacje na temat kosztów takiej wyprawy.