Czy wiecie, że ziemniaki trafiły do Europy przez Wyspy Kanaryjskie? Bo my z panem Marchewką nie wiedzieliśmy, póki nie polecieliśmy na Teneryfę.
7-21 LISTOPADA
Tak późno na wakacje jeszcze nie jechaliśmy (najpóźniej kończyliśmy letnie wyjazdy w połowie października). W tym roku postanowiliśmy jednak nieco przedłużyć sobie i tak długie lato, które we Wrocławiu zaczęło się na początku kwietnia.
Aby zapewnić sobie odpowiednią pogodę do "wypoczynku" (w cudzysłowie, bo nasz wypoczynek zwykle kończy się przejściem 200 km i kilkoma dniami zdychania po powrocie ;]), wybraliśmy Teneryfę, która
po raz pierwszy zachwyciła nas w maju zeszłego roku. Tym razem zdecydowaliśmy się jednak na miejscowość nieco wyżej na północ, tuż pod majestatycznymi klifami
Acantilados de los Gigantes (zwanymi również "murami piekieł"), czyli
Puerto de Santiago. Miejscowość ta leży w gminie
Santiado del Teide (40 km od lotniska południowego) i szczyci się zaledwie trzema deszczowymi dniami w listopadzie. Pogodę mieliśmy więc zapewnioną! A właściwie tak nam się wydawało.
Tradycyjnie każdą część urlopu zaplanowaliśmy oddzielnie - lot Ryanairem z Wrocławia, zakwaterowanie przez AirBnB, wyżywienie we własnym zakresie (albo samodzielne gotowanie z lokalnych produktów, albo poznawanie miejscowych knajpek). Takie rozwiązanie bije na głowę wszelkie oferty biur podróżny. Nie tylko jest przynajmniej połowę taniej, ale ma się pewność, że bankructwo jednej firmy nie sprawi, że stracimy zarówno zakwaterowanie, jak i możliwość powrotu do domu. Dodatkowo w przypadku AirBnb reklamacja zakwaterowania niezgodnego z opisem przebiega znacznie sprawniej. Niestety, i tym razem z możliwości reklamacji musieliśmy skorzystać. Mimo starannie wybranego mieszkania (Superhost, tylko pozytywne oceny), trafiliśmy na apartament z licznymi brakami. Nie będę tu jednak się nad nimi rozwodziła, bo AirBnb zaoferowało nam dobre rozwiązanie i bez przeszkód mogliśmy kontynuować nasz urlop.
Jak już wspominałam, wakacje zawsze spędzamy na podróżowaniu nożnym. Nie korzystamy z samochodu i bardzo rzadko z komunikacji lokalnej (czy to lądowej, czy wodnej). Nie tylko dlatego, że mam okropną chorobę lokomocyjną i nie jestem w stanie przejechać po serpentynach/przepłynąć nawet kilometra bez późniejszego odchorowywania, ale również dlatego, że po prostu szkoda nam spędzać wielu godzin w pojazdach. I tym razem przemieszczaliśmy się po zachodnim wybrzeżu Teneryfy głównie na nogach. Zdarzyło nam się kilka razy podjechać komunikacją miejską... a właściwie wyspiarską (zwącą się, za przeproszeniem, TITSA), jednak wymaga ona od pasażera znacznej cierpliwości, bo czas przyjazdu autobusu na przystanek nie ma nic wspólnego z rozkładem. A przynajmniej nie w listopadzie, kiedy mieszkańcy normalnie pracują czy chodzą do szkół, a turystów nadal znacząco nie ubywa (choć w zestawieniu z majem lekką różnicę widać).
LOS GIGANTES
Jako się rzekło, wyruszaliśmy z miejscowości Puerto de Santiago, nad którą leży (i łączy się z nią) niewielki kurort Los Gigantes. Składają się na niego hotele, apartamenty, baseny i kluby, które jednak nie są wstanie przysłonić niesamowitych widoków. Bo to właśnie w Los Gigantes podejdziemy pod samą ścianę klifów Acantilados de los Gigantes. Niestety, brakuje tu ogólnodostępnych tras hikingowych. W podobnym miejscu w Polsce wyznaczono by ze trzy szlaki wspinaczkowe. W Czechach lub na Słowacji wyznaczono by pięć i postawiono punkt sprzedaży map. W Hiszpanii stawia się... zakaz wstępu, a wejście na pogórze zagradza siatką lub łańcuchem. Za jeden z takich łańcuchów udało nam się wejść, jednak szlak skończył się równie szybko, jak się zaczął, a dalsza podróż była nie tylko zabroniona, ale i niemożliwa bez odpowiedniego sprzętu. Udało nam się jednak wykonać wspaniałe zdjęcia, choć w nawet najmniejszym stopniu nie oddają one wielkości i uroku klifów, u podnóża których leży (zwykle, bo teraz była prawie cała zalana) spora czarna plaża, zwana po prostu plażą w Los Gigantes.
Los Gigantes widziane z góry:
Widok na jeden z hoteli w Los Gigantes i klify:
Wejście na szlak:
Szybko urywający się szlak w Los Gigantes:
Widok ze szlaku na klify:
Kawałek plaży (czerwona flaga i ratownik surowo zabraniali wejścia do wody):
W Los Gigantes znajduje się też piękna marina, o którą w trakcie pieszych wędrówek warto zahaczyć. Nie tylko z powodu widoków! To z tego miejsca odpływa większość statków turystycznych, pozwalających osobom bez choroby morskiej na zwiedzenie cudownego wybrzeża Teneryfy lub obserwację waleni i żółwi (zachęca do tego wystawa fotograficzna, poświęcona naszym walenim braciom w rozumie). Jako że moja wersja choroby morskiej nie obowiązuje w kajaku (bo nie obwiązuje w każdym pojeździe, nad którym mam kontrolę oraz w pociągu i samolocie), postanowiliśmy z panem Marchewką takowy sprzęt wodny wypożyczyć. Plany jednak pokrzyżował nam sztorm, który zaczął się przed naszym przyjazdem i nie ustał do wyjazdu. Przy okazji doprowadził do znacznych zniszczeń na terenie północnej Teneryfy (po szczególnie sztormowej nocy rodziny i przyjaciele dopytywali się przez telefon, czy też nam odleciał balkon, ale nie, to nie u nas).
W poszukiwaniu widoków na najwyżej położonej ulicy Los Gigantes:
Na styku Los Gigantes i Puerto de Santiago troszkę wiało:
PUERTO DE SANTIAGO
Sztorm sztormem, ale na lądzie na pogodę nie mogliśmy narzekać. To znaczy mogliśmy, przez cztery dni naszego pobytu, w trakcie których padało. Na szczęście pozostałe dni były słoneczne lub względnie słoneczne, a temperatura sięgała 25-28 stopni, co pozwoliło nam popływać. Niestety, w Puerto de Santiago jedynie w basenie znajdującym się pod budynkiem, w którym mieszkaliśmy (choć woda była w nim lodowata), gdyż wszystkie plaże, w tym największa czarna plaża - La Arena - oraz naturalny basen, na kąpiel w którym tak liczyliśmy, były stale zamknięte z powodu wysokich fal. W takiej sytuacji główną atrakcja miasteczka stają się krajobrazy, które praktycznie codziennie zdobi tęcza (chyba nigdzie do tej pory nie trafiliśmy na taką obfitość tęcz o przeróżnych kształtach). Gdzie człowiek nie spojrzy, tam zobaczy coś ciekawego i wartego sfotografowania.
Widok z naszego balkonu i tęcza (klasyczna oraz pozioma). Dzień bez tęczy to był dzień stracony!
Naturalny basen, w którym z powodu bardzo wysokich fal nie udało nam się popływać:
Widok na zalany falami naturalny basen, hotel w Puerto de Santiago i wyspę La Gomerę.
Chwilę później turyści uciekali w popłochu, bo potężne fale zaczęły zalewać plażę:
Kamienista plaża (tylko dla odważnych) w samym centrum Puerto de Santiago:
Przed panem Marchewką plaża La Arena (czerwona flaga przez cały nasz pobyt). W oddali widoczne ostrzeżenie o skalnych osuwiskach:
Nie warto ich jednak podziwiać z popularnego punktu widokowego Archipenque, gdyż znaczną część panoramy przysłaniają drzewa i budynki. Niby recenzje na Google ostrzegają, ale musieliśmy sprawdzić. No i sprawdziliśmy, a potem ruszyliśmy w kierunku najwyżej położonego osiedla, czyli San Francisco (tak, dobrze czytacie).
Idąc w tamtym kierunku, liczyliśmy nie tylko na piękne widoki, ale również na możliwość wyjścia poza Puerto de Santiago. Niestety, po raz kolejny natknęliśmy się na tereny zamknięte - każdą wolną przestrzeń wypełniają plantacje bananów lub budowy kolejnych osiedli, osadzonych w zboczach - oraz drogi bez poboczy. Oj, nie ułatwia się tu życia osobom bez samochodu!
Widok i zejście na plażę Chica w Puerto de Santiago.
W trakcie naszego pobytu plaża ta była stale zamknięta:
Schodki, prowadzące na kamienistą cześć plaży Chica:
Wybrzeże Puerto de Santiago (kawałek za piaszczystą plażą La Arena):
Osiedle San Francisco:
Jako że Puerto de Santiago było początkowo po prostu portem miejscowości Santiago, nie ma tu niestety zabytków do zwiedzenia. W samym centrum miasteczka znajduje się jedynie muzeum rybołówstwa z mikroskopijną darmową wystawą. Jednak najciekawszą rzeczą w muzeum jest front budynku, przedstawiający przekrój oceanu.
Front muzeum rybołówstwa i ozdobna latarnia morska podtrzymująca promenadę, przy której muzeum się znajduje (nie wiem, jak to się stało, ale nie wykonałam dobrych zdjęć tego miejsca):
Mimo że
Puerto de Santiago polecane jest jako świetne miejsce wypadowe, to ciężko tu o dobre hiszpańskie jedzenie po powrocie z całodziennej wędrówki. Gdzie te
papas arrugadas (małe ziemniaki gotowane w dużej ilości soli) z sosami mojo? Dominują przede wszystkim restauracje brytyjskie, włoskie oraz indyjskie, które niestety w wielu przypadkach można określić mianem "tourist trap". Chlubnym wyjątkiem jest maleńka pizzeria
Aldo's Pizza. Obsługa jest tu przemiła, zawsze uśmiechnięta, zaś pizza - jedna z najlepszych, jakie w życiu konsumowaliśmy. U Aldo jedliśmy kilkukrotnie, ale większość kolacji robiliśmy sobie sami z hiszpańskich składników (w tym oczywiście z kanaryjskich ziemniaczków), dostępnych w Lidlu, który znajdował praktycznie na dachu budynku, w którym mieszkaliśmy.
Teoretycznie powinna być miedzy nimi różnica w konsystencji i składnikach, tu jednak taka nie występowała.
Obie formy ciastek były przepyszne!
Zaś prawdziwe kanaryjskie tapas zjedliśmy jednak dopiero w oddalonej o 5 kilometrów Alcali...
Ale o tym poczytacie w kolejnej notce.