odzież - biżuteria - książki - wykroje - sprzęty

19 grudnia 2014

Good Wool Hunting

28 raz(y) skomentowano
Mimo że obecnie wełna nie jest bardzo popularnym surowcem w przemyśle odzieżowym (wykorzystywana jest przede wszystkim w odzieży wierzchniej), w połowie ubiegłego wieku tkaniny i dzianiny wełniane stanowiły podstawę codziennej garderoby. Wełniane były nie tylko płaszcze, swetry i kapelusze, ale i żakiety, spódnice, spodnie, sukienki, a nawet bluzki, bielizna i stroje kąpielowe. A było to możliwe dzięki starannemu procesowi produkcji takich materiałów, który sprawiał, że gotowy produkt nie gryzł (ciekawy wpis na temat gryzienia znajdziecie tu).

Wełnę ceniono przede wszystkim za:
  • odporność na zagniecenia (dobra wełna po zgnieceniu samoczynnie się prostuje),
  • trwałe utrzymywanie formy (zaprasowane zakładki lub kanty nie zanikają nawet po praniu chemicznym),
  • właściwości termoizolacyjne i nieprzepuszczanie wilgoci (kostiumy kąpielowe z wełny w dotyku były zawsze suche),
  • odporność na tarcie,
  • mniejszą od innych naturalnych materiałów łatwopalność,
  • odporność na zabrudzenia (cząsteczki brudu nie przywierają łatwo do powierzchni wełny),
  • luksusowy wygląd oraz miękkość i sprężystość.
Współcześnie w przemyśle odzieżowym rzadko stosuje się materiały czysto wełniane. Decyduje o tym przede wszystkim cena tego naturalnego surowca. Chcąc zaoszczędzić, wiele popularnych marek wykorzystuje tkaniny i dzianiny zawierające dodatek sztuczny. Zwykle jest to poliester lub poliamid. Warto pamiętać, że dodatek takich włókien nie powinien przekraczać 5% (choć często wmawia się klientom, że 15-20% nadal jest OK). Wyższy sprawia, że materiał traci szlachetność, łatwiej się zużywa i ulega odkształceniom, a przede wszystkim gorzej chroni przed zimnem i wilgocią.

Ja sama z materiałów wełnianych szyłabym na okrągło, chociaż gotowa odzież wymaga specjalnego traktowania - szczotkowania i prania chemicznego (tylko tkaniny, dzianiny można prać tradycyjnie). I właśnie mój kolejny wełniany produkt zobaczycie na zdjęciach. 

Komplet uszyłam z niezwykle miłej i niegryzącej tkaniny wełnianej, kupionej na Allegro. Jako że była to resztka materiału w dwóch niewielkich kuponach (70 cm x 140 cm i 45 cm x 140 cm), długo myślałam nad jego wykorzystaniem. Po prawie dwóch latach dumania podjęłam decyzję. Padło na zestaw, którego w mojej szafie jeszcze nie było - kamizelkę i spódnicę. Popularność tego typu kostiumów zaczęła się jeszcze w latach czterdziestych i trwała nieprzerwanie do lat dziewięćdziesiątych, kiedy to ostatecznie uznano takie komplety za obciachowe ;].

Ja wybrałam lata sześćdziesiąte! Z braku tkaniny spódniczka przybrała nieco skromniejsza formę. Nie poskąpiłam jej za to zaszewek - jest ich osiem. Obie części kompletu wyposażyłam w satynową podszewkę i guziki, idealnie wpisujące się w styl tamtych lat.

blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, Mad Men style, marchewkowa pracownia, tu się szyje, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, marchewkowa pracownia, tu się szyje, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, marchewkowa pracownia, tu się szyje, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, marchewkowa pracownia, tu się szyje, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, marchewkowa pracownia, tu się szyje
blog, marchewkowa, szycie, krawiectwo, sewing, burda, pattern, wykroje, kamizelka, spódnica, lata '60., 60s set, vest, skirt, retro, #126, Burda 10/2011, #108, Burda 12/2012, marchewkowa pracownia, tu się szyje
[kliknij, aby powiększyć] 

PL
Kamizelka: uszyłam sobie, przerobiony wykrój #126 z Burdy 10/2011
Spódnica: uszyłam sobie, przerobiony wykrój #108 z Burdy 12/2012
Tkanina wełniana w groszki: Allegro (40 zł)
Guziki: Modne Guziki (4 zł)

EN
Vest: made by me ( #126, Burda 10/2011)
Skirt: made by me (#108, Burda 12/2012)
Wool: Allegro
Buttons: Modne Guziki


16 grudnia 2014

Okropny - wielki i śliski*

5 raz(y) skomentowano
... czyli pan Marchewka recenzuje iPhone’a 6 Plus.

Pierwsze spojrzenie: czemu to takie duże?
Niby wiedziałem, czego się spodziewać. Niby oglądałem sobie makiety iPhone’a 6 Plus w sieci. Niby macałem należącego do koleżanki z pracy Samsunga Note, który ma podobne wymiary.

A jednak...
A jednak pierwszym wrażeniem po wyjęciu iPhone’a 6 Plus z pudełka** był szok. Jakie to wielkie! Jak to trzymać? W porównaniu z moim poczciwym iPhonem 5 to istny gigant:

iPhone 6 rewiev
[kliknij, aby powiększyć] 

Z czasem zacząłem się przyzwyczajać do wielkości i - jak się spodziewałem przed zakupem - doceniać fakt, że w końcu mam ekran, którego całkiem nie zasłaniam swoimi grubaśnymi palcami. Jednak problemy z trzymaniem tego telefoniska jak na razie pozostały...

iPhone 6 rewiev
[kliknij, aby powiększyć] 


Jeszcze trochę marudzenia
Szóstą (a tak naprawdę dziesiątą***) odsłonę iPhone’a kupiłem raczej z konieczności (poprzedni się już ciut zestarzał, a ma jeszcze posłużyć Marchewkowej - ona lubi vintage ;]) niż z wewnętrznej potrzeby. Na pierwszy rzut oka iPhone 6 (czy też 6 Plus) nie ma nic takiego, co sprawiałoby, że natychmiast chce się sięgnąć do portfela - żadnej przełomowej technologii, żadnej obowiązkowej opcji. Jasne, procesor jest szybszy, bateria pojemniejsza, ekran... sami wiecie, ale brak tego czegoś, co wyróżniałoby nowy model na tle poprzedników.

Co gorsza, iPhone 6 (nie ma tu różnicy między plusowym a bezplusowym) był dla mnie z początku przykrym szokiem estetycznym. Przyzwyczaiłem się do szkła, andodyzowanego metalu i ostrych krawędzi, a tu dostaję jakieś obłości i lśniące aluminium...

iPhone 6 rewiev
[kliknij, aby powiększyć] 


Na szczęście wady te po kilku dniach używania okazały się powierzchowne. Fakt, nie ma przełomu, ale drobne udogodnienie składają się w całość, która na co dzień naprawdę robi różnicę. Fakt, estetyka się zmieniła, ale to wciąż Apple****.

Wreszcie o zaletach
No dobrze, większość wad nowego sztandarowego produktu Apple to albo kwestia  nadmiernie wysokich oczekiwań, albo nieoswojenia się z nowym produktem. Ale czy nowy iPhone ma jakieś widoczne zalety? No pewnie, że tak.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest oczywiście ekran. Tak, wiem, że marudziłem, że jest za duży... wymiary są jednak - paradoksalnie - także ogromną (he, he) zaletą. Nagle okazuje się, że iPhone sprawdza się w zastosowaniach, do których do tej pory potrzebny był iPad - można czytać komiksy, książki, a nawet gazety, grać w gry, nie wypatrując sobie oczu, komfortowo przeglądać RSS-y czy korzystać z pakietu aplikacji biurowych. Wspominałem już, że wreszcie nie zasłaniam sobie ekranu paluchami? No właśnie - iPhone 6 Plus to ideał dla grubopalczastych (czyli np. orangutan by się ucieszył).

Ogromne wrażenie robi aparat. Był to jeden z powodów, dla których wybrałem wersję Plus - tylko ona oferowała optyczną stabilizację obrazu. Ostatnie wakacje nauczyły mnie, że warto prócz dobrego aparatu mieć ze sobą iPhone’a z dobrym aparatem - radzi on sobie w sytuacjach, które zwykły aparat przerastają (płynne składanie na bieżąco panoram, lepszy focus, szybsze dostosowywanie się do warunków oświetleniowych). Już iPhone 5 dawał radę, “szóstka” po prostu zachwyca. Jakość zdjęć w większośći wypadków nie odbiega od tego, co oferuje wielbiony (także przeze mnie) Fujifilm X100S, opcje oferowane przez oprogramowanie (panoramy, focus, kręcenie filmów w zwolnionym i przyśpieszonym tempie) zostawiają ten genialny kompakt daleko w tyle. Gdyby iPhone’a 6 Plus kupować tylko ze względu na aparat - też byłoby warto! Mogę nawet przymknąć oko na ten nieszczęsny wystający obiektyw...

Funkcje, które zostały “tylko” ulepszone w stosunku do poprzednich wersji też były dla mnie często nowością w końcu nie miałem iPhone’a 5s, a więc po raz pierwszy zetknąłem się z czujnikiem linii papilarnych czy korpocesorem ruchu. Jakie wrażenia?

Czytnik linii papilarnych powala na kolana. Wymogi korporacyjnego bezpieczeństwa sprawiają, że muszę zabezpieczać telefon skomplikowanym hasłem. Teraz do jego odblokowania nie muszę już wklepywać szeregu literek - wystarczy, że dotknę czujnika. Jest to absolutnie zachwycające i oszczędza mnóstwo czasu i nerwów.

Koprocesor ruchu działa... i na razie tyle mogę o nim powiedzieć. Trudno porównać np. zliczanie kroków, bo wcześniej korzystałem z Moves (zrezygnowałem po tym, jak przejął go Facebook), a teraz z Human. Wiem tylko, że działa i zlicza.

Barometr to już zupełna nowość. Ponieważ mam fioła na punkcie pogody (fakt, że jako meteopata źle znoszę zmiany ciśnienia jeszcze to zafiksowanie wzmaga), niezwykle cieszy mnie możliwość śledzenia zmian ciśnienia. Dla osób normalnych będzie to pewnie niewiele znaczący dodatek.

Marchewkową zaś urzekła iPhone’owa wersja GarageBand - “szóstka” jest na tyle duża, że na instrumentach można swobodnie grać i na tyle mała, że nawet perkusja mieści się w dłoni.

Koniec końców, pokochałem nawet przynajmniej jeden aspekt nowego wyglądu - zakrzywiony ekran. Lekko wygięte szklane krawędzie sprawiają, że ekran wydaje się większy i nic nie odwraca od niego uwagi. Mała rzecz, a cieszy i świadczy o przywiązaniu Apple do szczegółów.

iPhone 6 rewiev
iPhone 6 rewiev
[kliknij, aby powiększyć] 

I tylko nadal mam wątpliwości, czy mój nowy nabytek nie wyślizgnie mi się kiedyś podstępnie z dłoni. Pocieszam się, że każdy poprzedni z moich iPhone’ów zniósł bez szwanku wiele upadków, a ostatni prawie się utopił i też to przeżył, by służyć nowej właścicielce.

Gdzie te aplikacje?
Zalety może byłyby bardziej widoczne, gdyby nie zaspali producenci aplikacji. Mało jest jeszcze zarówno tych, które czerpią z zalet iOS 8, jak i tych, które korzystają z nowych komponentów, jak barometr czy koprocesor ruchu - ale zwłaszcza tych, które w pełni wykorzystują ogromny ekran. Pierwszego dnia korzystania z “szóstki” okazało się na przykład, że mój ukochany czytnik RSS, Reeder, nie ma wersji dostosowanej do ekranu iPhone 6 Plus, co skutkuje wyświetlaniem tesktu w niepotrzebnie monstrualnym powiększeniu. Musiałem się przesiąść na szybciej zaktualizowane Unread. Na krótko jednak - w parę dni później pojawiła się aktualizacja Reedera.   

Unread:
Unread-1Unread-2Unread-3
 [kliknij, aby powiększyć]

Reeder:
Reeder-1Reeder-2
 [kliknij, aby powiększyć]

Problem był też z barometrem - apki barometrowe albo są absolutnie ohydne w wyglądzie, albo ubożuchne w parametry (historia, wybór jednostek). W końcu zdecydowałem się na Pressur, ale i ta aplikacja jeszcze wymaga deweloperskiej pracy:

Pressur:
Pressur
 [kliknij, aby powiększyć]

Niewiele było aplikacji, które zachwyciły mnie swym przygotowaniem do iOS 8 i iPhone’a 6 - na ich wysyp musimy jeszcze poczekać. Poniżej kilka chlubnych wyjątków:

IMDB:
IMDB
[kliknij, aby powiększyć]

Kindle - ekran mieści wiele tytułów i wiele tekstu (czcionka może być jeszcze mniejsza):
Kindle-1Kindle-2
[kliknij, aby powiększyć]

Pocket i Spotify:
PocketSpotify
[kliknij, aby powiększyć]

Za to są akcesoria
W sumie nie powinno to zaskakiwać - chyba  łatwiej zrobić obudowę w odpowiednim kształcie niż przepisać niezliczone wiersze kodu: producenci akcesoriów zostawili w tyle twórców aplikacji i dostępne są już liczne obudowy dla nowego modelu iPhone’a. Jako że ostatnio nauczyłem się używać iPhone’a bez obudowy, potrzebowałem tylko czegoś, co pozwoli go bezpiecznie nosić przy sobie - jego wielkość sprawia, że nie zmieści się w każdej kieszeni (choć wojskowa kurtka z demobilu mieści go akuratnie). Mój wybór padł na oferowaną w allegrowym sklepie Best2Trade kaburę ze skóry i muszę przyznać, że jak na razie sprawdza się ona idealnie - solidne wykonanie, dobre zapięcie, swobodnie mieści wielgachny telefon, jednocześnie pozwalając łatwo go wysunąć (wielgachny... wysunąć... mój Boże, co ja wypisuję).

Czas na werdykt
Do iPhone’a 6 Plus na pewno trzeba się przyzwyczaić. Oswojenia wymaga i wielki ekran, i całkiem nowa konstrukcja obudowy. Konserwatywne podejście Apple - ewolucja zamiast rewolucji, nie wprowadzamy pośpiesznie nowinek jak producenci androidowi, tylko dodajemy spokojnie dopracowane i sprawdzone rozwiązania - nigdy chyba nie było tak wyraźnie widoczne. Jednak iPhone 6 Plus ma wszelkie szanse stać się moim nowym ulubionym telefonem - jak wszyscy jego poprzednicy. Pozostaje mieć nadzieję, że znajdę sposób na jego optymalne trzymanie - bo na kołysanie leżącego na biurku telefonu, spowodowane wystającym obiektywem nic się już nie poradzi.

Warto tu wspomnieć, że oba modele iPhone’a 6 sprzedają się jak ciepłe bułeczki - mojego musiałem zamawiać z dużym wyprzedzeniem, a i tak załapałem się dopiero na drugą dostawę, która w dodatku rozeszła się na pniu.   

PS Jako że Marchewkowa przetrzymała mnie z publikacją wpisu, w międzyczasie zdążyłem trochę poużywać nowego Plusa. Nie spadł mi ani razu (więc bez przesady z tą śliskością), natomiast przyzwyczaiłem się do używania go oburącz i teraz jest to dla mnie tak odruchowe, jak używanie iPhone'a 5 jedną ręką. Widać tak ma być.

* Reakcja Marchewkowej przy pierwszym kontakcie z nowym iPhonem. Śliski tak naprawdę nie jest, ale faktycznie gładka aluminiowa obudowa sprawia, iż wydaje się, że telefon za moment wyślizgnie się z dłoni.

** W przypadku pudełka Apple - po raz pierwszy chyba - przesadziło z minimalizmem. Na pierwszy rzut oka nie da się z niego odczytać nawet koloru telefonu.

*** iPhone, iPhone 3G, iPhone 3GS, iPhone 4, iPhone 4S, iPhone 5, iPhone 5C, iPhone 5S, iPhone 6, iPhone 6 Plus.

**** Którego historia zatoczyła koło i wróciła do pierwszego iPhone’a.

8 grudnia 2014

Co robić, jak wybrać maszynę do szycia

29 raz(y) skomentowano
Wielu czytelników przybywa na Marchewkową w celu znalezienia odpowiedzi na najtrudniejsze krawieckie pytanie - jak i jaką maszynę do szycia wybrać? Nie każdemu jestem w stanie pomóc, bo w mojej rękodzielniczej karierze maszyn nie było za wiele. Chciałabym jednak poruszyć kilka zagadnień, nad którymi warto się zastanowić, biegnąc do sklepu po taki sprzęt*.

A właściwie pośpiechu lepiej unikać, bo decyzja o zakupie maszyny musi być przemyślana.

Czy szycie to jest to?
Nie warto kupować maszyny pod wpływem impulsu. Jeśli nigdy nie miało się do czynienia z krawiectwem, może się okazać, że po kilku nieudanych próbach szycia (tak to zwykle na początku bywa) maszyna trafi w kąt. Przed zakupem takiego sprzętu warto udać się na krótki kurs szycia, choćby do szyjącej koleżanki czy ciotki.

Jeśli już wiemy, że maszyna to sprzęt, który powinien znaleźć się w naszym domu, spróbujmy znaleźć dla niej odpowiednie miejsce - najlepiej takie, z którego nie będzie musiała być stale usuwana. Chowanie maszyny po każdym szyciu to żadna przyjemność.

Częstotliwość szycia nie ma znaczenia.
Niezależnie od tego, czy całymi dniami będziemy produkować ubrania i patchworki, czy raz na miesiąc uszyjemy domowe akcesorium - maszyna musi być solidna! W końcu nie może ulec awarii nawet wtedy, kiedy podwijamy zasłonę. Solidność maszyny nie ma wiele wspólnego z jej ceną (moja Silverka za 190 zł właśnie rozpoczęła 6. rok życia), liczy się przede wszystkim wnętrze. Ma być metalowe (sprawia ono, że maszyna jest ciężka). Jeśli rama lub podzespoły odlane są z plastiku, omijamy szerokim łukiem. Podobnie postępujemy ze sprzedawcą/producentem, który odmawia nam udzielenia informacji na temat wnętrza maszyny.

Nigdy też nie dajmy sobie wmówić, że początkujący są w stanie zepsuć maszynę. Solidnie wykonany sprzęt przetrwa bez problemu pierwsze próby szycia. Złamana igła czy zablokowany bębenek zdarzają się każdemu i nie muszą świadczyć o większym problemie.

Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Nigdy nie kupujmy maszyny z myślą o jej wymianie w przyszłości. Jeśli tak podejdziemy do sprawy, to szycie nigdy nie przyniesie nam radości, bo stale będziemy się zastanawiać, czy na innej maszynie nie szyłoby się nam lepiej.

Mnogość ściegów i komputer ≠ stopień zaawansowania.
Wbrew pozorom z maszyn komputerowych (wielościegowych) skorzystają przede wszystkim osoby początkujące! Tego typu maszyny znacznie łatwiej opanować, gdyż producenci dbają o dokładne oznaczenie każdego przycisku i funkcji. Dodatkowo taki sprzęt ułatwi nawleczenie nici, obszycie dziurek, przyszycie guzika i pozwoli na wykonanie pierwszych szwów bez obawy o konieczność nadmiernej regulacji długości i szerokości ściegu. Wielościegowość przydaje się również osobom  (niekoniecznie początkującym) szyjącym ozdoby i domowe akcesoria.

Maszyny mechaniczne dwu- lub kilkuściegowe zdadzą egzamin u osób, które mają już krawieckie doświadczenia, a ustawienie ściegu pod własne potrzeby nie sprawia im problemu. Maszynami mechanicznymi łatwiej też szyje się odzież ciężką, za którą osoby początkujące raczej się nie biorą.

Internet pomoże!
Przed zakupem warto przeszukać sieć w poszukiwaniu opinii na temat różnych typów maszyn. Pomocne będzie tu Ceneo, Opineo i Amazon, ale warto również zajrzeć na forum Szyjemy po godzinach. Nie bójmy się zapytać!

Stare ale jare.
Jeśli marzymy o maszynie mechanicznej, to warto rozważyć zakup sprzętu używanego. Maszyny Łucznika czy Singera sprzed kilkudziesięciu lat nie tylko w całości są wykonane z metalu (łącznie z obudową), ale praktycznie nigdy nie ulegają awarii i kosztują ułamek ceny nowej maszyny.

Serwisie gdzie jesteś?
Jeśli zdecydujemy się na zakup nowej maszyny, zapytajmy o dostępność serwisu na terenie Polski i usługę door-to-door. Jeśli naprawa maszyny wymaga wysyłki za granicę, nie decydujmy się na jej zakup, bo w razie awarii troszkę sobie poczekamy. Sprawdźmy też czas trwania gwarancji. Dwa lata to minimum. Unikajmy więc sklepów, które skracają ten czas do roku.

W trakcie zakupu dowiedzmy się też, gdzie można nabyć igły (praktycznie zawsze są to ogólnodostępne igły półpłaskie) i stopki (systemy mocowania stopek mogą być różne). Jeśli istnieje taka opcja, od razu dokupmy opakowanie igieł do tkanin. Ze stopkami warto się wstrzymać, bo do nowych maszyn producenci dołączają zwykle kilka sztuk.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania, zadajcie je w komentarzach pod notką!

W poniższych notkach znajdziecie recenzje maszyn, z którymi miałam do czynienia:
Juki HZL F-600
Łucznik Helena 2060
Texi Ballerina
SilverCrest 8750


Jako ilustrację załączam zdjęcia mojego stroju z otwarcia pracowni krawieckiej (już z nią nie współpracuję):
Szpilka party, 21.11.14, sewing, szycie, krawiectwo, blog, marchewkowa, circle skirt, spódnica z koła, buttrick 5605, wykrój, pattern, żakard, bawełna
Szpilka party, 21.11.14, sewing, szycie, krawiectwo, blog, marchewkowa, circle skirt, spódnica z koła, buttrick 5605, wykrój, pattern, żakard, bawełna, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Szpilka party, 21.11.14, sewing, szycie, krawiectwo, blog, marchewkowa, circle skirt, spódnica z koła, buttrick 5605, wykrój, pattern, żakard, bawełna, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Szpilka party, 21.11.14, sewing, szycie, krawiectwo, blog, marchewkowa, circle skirt, spódnica z koła, buttrick 5605, wykrój, pattern, żakard, bawełna, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
[kliknij, aby powiększyć]
Fot.: pan Marchewka

 PL 
Spódnica: uszyłam sobie
Wykrój: Butterick 5605
Bluzka: Gatta (rękaw 7/8, a nie 3/4 jak twierdzi producent)
Broszka-pudelek: Allegro, lata '60.
Buty: Lasocki
Kolczyki: Kruk
Pasek: Biedronka
Torebka: SH, prezent od bratowej
Halka: eBay

 EN
Skirt: made by me
Pattern: Butterick 5605
Top: Gatta
Poodle brooch: Allegro, 60s
Shoes: Lasocki
Earrings: Kruk
Belt: Biedronka
Bag: second-hand shop
Petticoat: eBay

* Wyłącznie na podstawie moich obserwacji. 

21 listopada 2014

Nadaję ze Szpilki

12 raz(y) skomentowano
Dla osób, którym nie uda się dotrzeć na dzisiejsze otwarcie Atelier Szpilki, restauracja przygotowała transmisję z pracowni.

Wszystko zaczyna się o godzinie 18:00. Do zobaczenia!

19 listopada 2014

Today I don't feel like doing anything...

53 raz(y) skomentowano
A wszystko dlatego, że ostatnie dwa dni spędziłam na ręcznym podszywaniu dołu spódnicy. Roboty przy tym sporo, ale nie mogłam sobie odpuścić, bo ta spódnica to część mojego stroju wieczorowego, który zostanie użyty już w ten piątek na otwarciu Atelier Szpilki. 

Ale od początku.

W szafie od kilku lat dojrzewał piękny brokat (wyszukany przez moją bratową) w kolorze biskupim. Z nieco ponad dwóch metrów mogłam uszyć prostą sukienkę albo spódnicę z koła. Postawiłam na to drugie, bo takiej z brokatu jeszcze w swojej szafie nie mam. Tak, wiem - skandal!

Aby spódnica nie była zwykłym kołem, skorzystałam z wykroju sukienki Butterick 5605 (przedruk z 1956 roku), z którego zaczerpnęłam już górę do innego projektu. Prócz prostego, ciętego z dwóch kawałków przodu, mamy tu ozdobny tył, wyposażony w dwie głębokie kontrafałdy, które nie tylko wyglądają jak tren, ale nadają spódnicy sporo objętości.

Jako że użyty przeze mnie brokat jest dość masywny, choć to bawełna z niewielką domieszką czegoś sztucznego, postanowiłam pominąć podszewkę. Aby jednak halka nie kleiła się do nierównej faktury materiału, wszystkie zapasy oraz podłożenie olamówkowałam cienkim i śliskim materiałem (pozyskany z poliestrowych poszewek z Ikei).

Z efektu końcowego jestem bardzo zadowolona!

Spójrzcie:

marchewkowa, blog, szycie, krawiectwo, wykrój, spódnica z koła, circle, sewing, Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla
Skirt/Butterick 5605, SilverCrest, Silver Crest, maszyna do szycia z Lidla, tu się szyje, Wrocław, krawiectwo
[kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć]

PL 
Tkanina: bawełniany brokat to prezent od bratowej - 2 mb kosztują od 60 do 100 zł
Lamówka: pozyskana z poszewek z Ikei - 13 zł (z kompletu powstają kilometry lamówki)
Dodatki pasmanteryjne: zatrzaska, zamek kryty, nici - 15 zł

EN
Pattern: Butterick 5605 
Fabric: cotton brocade
Bias tape: polyester satin, IKEA

13 listopada 2014

Wbijam szpilę

47 raz(y) skomentowano
NIEAKTUALNE

***

Nadszedł czas, abym w końcu pochwaliła się, co tak skutecznie odciągało mnie od bloga. 

21 listopada na ul. Oławskiej we Wrocławiu otwiera się Atelier Szpilki - czyli ogólnodostępna pracownia krawiecka przy działającej od czerwca restauracji z prawdziwego zdarzenia. 

Na to nietypowe rozwiązanie (do tej pory trafić mogliśmy jedynie na kawiarenki szyciowe) wpadła marka Łucznik, która w sposób łatwy, lekki i przyjemny chciałaby wśród Wrocławian promować domowe szycie. 

Szpilkowy lokal jest dwupoziomowy. Na poziomie 0 znajdziemy restaurację, zaś na -1 ogromną i jasną pracownie, wyposażoną we wszelkie niezbędne krawieckie sprzęty. Dodatkowo mamy tu ogromne lustro i przebieralnię, w której od razu przetestujemy uszytą odzież! Pomieszczenie to nie jest oczywiście oderwane od części kulinarnej i w każdej chwili możemy dokonać konsumpcji serwowanych w Szpilce potraw. A jedzenie jest tu wyborne! Podwędzany schab z kością i koktajl z pietruszki to moi faworyci.

No dobra, ale co ja tu robię - poza tym, że ekscytuję się otwarciem tak ważnego dla szyjącej społeczności miejsca?

Ano planuję i układam harmonogramy (pilnie pomaga mi w tym pan Marchewka), bo ekipa restauracji mianowała mnie gospodynią szpilkowej pracowni! Spotkacie mnie tu nie tylko w tej roli - poprowadzę również niektóre warsztaty, a raz w tygodniu przeniosę do Szpilki marchewkową pracownię, aby goście restauracji mogli do mnie wpaść i porozmawiać o szyciu.

W Atelier Szpilki zastosowaliśmy rozwiązania, których całkowicie brakuje na wrocławskim rynku szyciowym, więc każdy - niezależenie od stopnia krawieckiego zaawansowania - znajdzie tu coś dla siebie (nawet jeśli nie szuka kursów)! Pomyśleliśmy również o osobach, które z maszyną nigdy nie miały do czynienia. To tu w bezstresowej atmosferze, w trakcie niezobowiązujących do niczego spotkań przy maszynach, będzie można się dowiedzieć, jak wygląda domowe szycie.

Wszystkie szczegóły naszej działalności zostaną ogłoszone w trakcie otwarcia, na które serdecznie zapraszam, a następnie pojawią się na stronie Szpilki.

Otwarcie pracowni Szpilki :
Data:  21 listopada 2014
Czas: 18:00
Miejsce: Szpilka Hobby Restaurant, Oławska 4
Wstęp: wolny
W programie: szpilkowy poczęstunek, pokaz szycia, konkurs (do wygrania maszyna do szycia marki Łucznik) i wiele innych atrakcji.
Prowadzący: Marchewkowa oraz pan Remigiusz Chrzanowski prezes spółki ASPA ELECTRO, firmy zarządzającej marką Łucznik
Wsparcie emocjonalne Marchewkowej: pan Marchewka




5 listopada 2014

Uszyłam płaszcz i nie zawaham się go użyć

45 raz(y) skomentowano
Od kilku lat w szafie na swoją kolejkę oczekiwał gruby, ale wyjątkowo miękki flausz wełniany w kolorze kasztanowym - na kostium za ciężki, a na płaszcz wydawało się go zbyt mało (niewiele ponad 2 metry). Ostatecznie w zeszłym miesiącu postanowiłam uszyć najprostszy model płaszcza z Beyer Mode 9/1960.

Wykrój #0904 to płaszcz pozbawiony wszelkich ozdobników. Dopasowany jest jedynie głębokimi zaszewkami, biegnącymi od ramion w kierunku biustu oraz łopatek. Dodatkowo szwy ramion są wdawane i przedłużone, co sprawia, że główka rękawa wypada nieco poniżej ramienia. Takie rozwiązanie stosowano w odzieży na przełomie lat '50 i '60.

Tak w płaszczu prezentowała się modelka:
Szyciowy Blog Roku 2012, krawiectwo, wykroje, instrukcje, płaszcz, retro, vintage, coat 0904, Beyer Mode 9/1960
[kliknij, aby powiększyć]

Co ciekawe, wykroje z tego magazynu właściwie nie wymagają poprawek (w przeciwieństwie do wykrojów ze starej Burdy) - biust i talia wypadają tam, gdzie powinny, podkroje pach mają właściwą wysokość, zgadza się też szerokość ramion. Wystarczy dobrać właściwy rozmiar zgodnie z tabelą i można ciachać!

Aby upchnąć wykrój płaszcza na dwóch metrach flauszu, skróciłam rękawy (na 7/8, z możliwością podwinięcia do moich ulubionych 3/4), a odszycia przodu podzieliłam na dwie części. Zrezygnowałam również z ozdobnych patek, choć tu kierowałam się raczej wyglądem płaszcza.

Zapięcie, zgodnie z moimi upodobaniami, stanowią cztery duże złote zatrzaski. Guziki to jedynie ozdoba.

Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
[kliknij, aby powiększyć] 

Płaszcz wyposażyłam w cienką wzorzystą podszewkę (gruby flausz i pikówka to złe połączenie), którą zamówiłam na Allegro jako "resztkę podszewki poliestrowej". Okazało się jednak, że jest to tkanina jedwabna - takie miałam szczęście!

Zgodnie ze starymi instrukcjami, dolny brzeg podszewki wszyłam ręcznie jedynie do szwów bocznych płaszcza, zaś plecy pozostawiłam luźne. Aby zbytnio nie uciekały, przymocowałam je do środka tyłu łańcuszkiem z nitki.

Luźna podszewka to nie tylko możliwość dostania się do wnętrza płaszcza w razie awarii, ale i gwarancja ładnie rozkloszowanego i układającego się tyłu.

płaszcz, krawiectwo, wykrój, wełniany flausz, jedwabna podszewka, Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
[kliknij, aby powiększyć]

Z resztek flauszu wykonałam kokardę do ozdobienia toczka, który będzie nieodłącznym towarzyszem płaszcza.

Coat 0904, Beyer Mode 9/1960
[kliknij, aby powiększyć]

PL 
Płaszcz z lat '60.: uszyłam sobie
Wykrój: 0904 z Beyer Mode 9/1960
Flausz wełniany: prezent od Piegatexu (na 2 mb flauszu wydamy ok. 140 zł)
Guziki i zatrzaski: pasmanteria na ul. Kiełbaśniczej we Wrocławiu (zapłaciłam 20 zł za zatrzaski i 24 zł za guziki)
Jedwabna podszewka: Allegro (zapłaciłam 8 zł za 2 mb)
Toczek: prezent od Leny

EN
Coat: made by me
Pattern: #0904, Beyer Mode 9/1960
Wool duffle: a gift from Piegatex
Buttons & snaps: local haberdashery
Silk lining: Allegro  
Pillbox hat: a gift from Lena

3 listopada 2014

"I Find Your Lack of Pants Disturbing..."

13 raz(y) skomentowano
Spodnie - rzecz mężczyźnie niezbędna. Spodnie - rzecz dla mężczyzny problematyczna.

Umówmy się, niewielu z nas ma budowę ciała podobną do sklepowych manekinów czy eterycznych modeli firm odzieżowych. Tymczasem większość producentów odzieży uparła się, by spodnie sprzedawać w kilku tylko rozmiarach i to zazwyczaj pozbawionych miejsca a to na biodra, a to na tyłek. Jeśli przypadkiem utrafią w ten właściwy rozmiar, okazuje się, że “rzucili” trzy sztuki na całą Polskę. Nie wspomnę już o trwałości takiego produktu spodniopodobnego - będziemy mieli szczęście, jeśli przetrzyma jeden sezon. A przecież my, mężczyźni, przywiązujemy się do rzeczy i najchętniej nosilibyśmy spodnie do czasu, kiedy prawnuki porysują je kredkami.

Dlatego właśnie podczas ubiegłowiosennych targów Wrocław Fashion Meeting rzuciłem się na spodnie Benevento.

Benevento nie jest zwykłą firmą odzieżową. To krawcowie do zadań specjalnych - od wielu lat zajmują się wyłącznie spodniami. Ale jak się zajmują! Nie dość, że można wybrać swój rozmiar, żeby spodnie leżały jak ulał, nie dość że wszystko załatwisz bez ruszania się z fotela (no bo jak tu wyjść do sklepu, skoro nie ma się spodni?), z darmową dostawą i możliwością zwrotu, to jeszcze spodnie wykonane są z materiałów takiej jakości, że Marchewkowa aż westchnęła z zachwytu. Do tego dostępne są w różnych fasonach - od szortów, poprzez lekko rozciągliwe spodnie codzienne, aż po spodnie na specjalne okazje - i w niesamowitej gamie kolorów - od klasycznie stonowanych po szaleńczo hipsterskie.

Wady? Mankamentem może być czas oczekiwania, jednak otrzymany produkt je wynagradza. Można by też ponarzekać na cenę, gdyby nie to, że jak na ręczną robotę i tak wysoką jakość materiałów to naprawdę okazja.

Zobaczcie, jak noszą się moje pierwsze (ale, jak sądzę, nie ostatnie) spodnie Benevento w dość wczesnojesiennym (wpis spóźnił się nieco, na szczęście pogoda dopisuje) kolorze szarego wilka...

To pisałem ja, pan Marchewka.

Wpis częściowo sponsorowany przez Benevento, które udzieliło rabatu na swoje wypasione spodnie, a częściowo przez portfel pana Marchewki, który zapłacił za resztę.

Benevento pants
Benevento pants
Benevento pants
Benevento pants
[kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć]

Kolorowa kieszeniówka:


Benevento pants 
Benevento pants
[kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć]

PL
Koszulka z cytatem z Teen Wolfa: Qwertee
Buty: Lidl

EN
Tee: Qwertee
Shoes: Lidl

29 października 2014

Malta Happens!

12 raz(y) skomentowano
Troszkę nam się ten trzeci maltański wpis opóźnił. Zwaliły się nam bowiem w ostatnich tygodniach na łby sprawy biznesowe - tak przykre, jak i bardzo przyjemne. O tych traumatycznych właśnie staramy się zapomnieć, o skutkach tych przyjemnych mamy nadzieję wkrótce napisać na blogu.

Tymczasem jednak, gdy po tropikalnej burzy jesień na dobre zagościła za oknami, wróćmy na chwilę do miniaturowego wyspiarskiego państwa na Morzu Śródziemnym... 

Podsumowawszy Gozo na wysokiej nucie, udaliśmy się na większą z wysp, by tam spędzić resztę naszego urlopu - i zachwycić się Maltą niepomiernie. Początki były jednak trudne...

Dzień pierwszy - gubimy się (wielokrotnie)

Nasze pierwsze godziny na Malcie, po przeprawieniu się z powrotem z Gozo, zapisały się w pamięci dzięki niecodziennemu widokowi z okien autobusu (niestety, nie zdążyliśmy go utrwalić na zdjęciach). Otóż pierwszy raz w życiu mogliśmy oglądać konie zażywające morskiej kąpieli. Dowiezione na miejsce w samochodach i wprowadzane do wody przez pracowników stadniny, pluskały się w najlepsze i pływały bez odrobiny lęku. Coś tak pięknego do tej pory mogliśmy oglądać tylko na filmach! 

Po morskiej końskiej euforii nastąpił jednak zimny prysznic. Kierowcy autobusów na Malcie są przeważnie przemili i pomocni,  jednak tym razem trafiliśmy na pierwszy z dwóch wyjątków. Mało tego, że słuchał muzyki na słuchawkach podczas jazdy i miał wszystko w zadzie, to jeszcze kiepsko mówił i rozumiał po angielsku, skutkiem czego wysadził nas całkiem gdzie indziej niż powinien. Nic, to, pomyśleliśmy, nie mamy tak daleko, jesteśmy wyposażeni w telefony z GPS-em - dojdziemy na piechotę. Błąd! Nie dość, że uliczki maltańskiej konurbacji stanowią istny labirynt (wyjątek stanowi jej serce, Valletta, o czym niżej), to jeszcze specyficzny sposób budowania (na piętrzących się coraz to wyżej tarasach) sprawia, że czasem trzeba sporo nadłożyć drogi i to, co miało być spacerkiem, zamienia się w wielką wyprawę (permanentny brak chodników i przejść dla pieszych nie ułatwia wcale wędrówki).

Nie inaczej było w to sobotnie popołudnie, kiedy nagle drogę przeciął nam... sporych rozmiarów wąwóz. Zejść na dół nie sposób, na jedyny most nie można wejść z boku, pozostało nam poszukać kolejnego autobusu, który dowiezie nas choć trochę bliżej celu.

Na szczęście cel ów wynagrodził nam wszelkie trudy - nie dość, że nasza gospodyni okazała się wcieleniem dobroci, to jeszcze mieszkanko, w którym przyszło nam się zakwaterować było wyposażone w dosłownie wszystko, co człowiekowi na wakacjach (a właściwie to nawet w domu) może być potrzebne, łącznie z pralką i mnóstwem europejskich gniazdek! Czekała też na nas czysta łazienka i pełna lodówka.

Nasza dzielnia. Gżira jest miastem partnerskim Wałbrzycha. A może Wałbzrycha? Zobaczcie sami:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

I widok z naszego balkonu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Umyci i pokrzepieni, postanowiliśmy zrobić zakupy na resztę pobytu - przecież z mapy wynikało, że najbliższy Lidl znajduje się zaledwie około kilometra dalej. W praktyce z kilometra zrobiło się kilka kilometrów (bo trzeba było nadłożyć drogi, by obejść nieprzekraczalne rondo), zaś my skrupulatnie zgubiliśmy się po raz kolejny (na szczęście z pomocą przyszli młodzieńcy palący blanty na ławce w parku).  

W drodze do Lidla:
Malta happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Ogółem przeszliśmy tego dnia około dwudziestu błędnych (a czasem bardziej trafnych) kilometrów. Całe szczęście, że architektura miasteczek, które zrosły się ze stolicą wyspy jest tak piękna, że człowiek co chwila staje z rozdziawioną paszczą, prawie zapominając o bolących stopach.

Dzień drugi - zwiedzamy stolicę

Kiedy już zaopatrzyliśmy się w jedzenie, a Marchewkowa zaczęła się orientować w miejskiej topologii (pan Marchewka jest od orientowania się w dziczy, miasta go przerastają), czas było rozpocząć zwiedzanie. Od podstaw - czyli od stolicy.

Valletta, której nazwa pochodzi od nazwiska jej pomysłodawcy, mistrza zakonnego Jeana de Valette, była pierwszym w Europie miastem stworzonym od początku według planu. Wysokie domy miały zapewniać cień, zaś proste ulice - wpuszczać do miasta chłód morskiej bryzy. Dzięki temu starannemu planowaniu w Vallettcie nie sposób się zgubić - i dobrze, bo i bez tego spędziliśmy tu mnóstwo czasu. A przecież to nie szczyt sezonu - warto pamiętać, że na Malcie część turystycznych atrakcji jest nieczynna w niedzielę (najpiękniejsze kościoły można obejrzeć jedynie z przedsionka), a część zostaje zamknięta po 21 września, kiedy to rozpoczyna się sezon zimowy.  Z tego drugiego powodu nie udało nam się wejść do fortu i muzeum wojny.

Przy wejściu do stolicy stoi trójnogi koń:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Na początek stolicę warto przemierzyć główną ulicą, czyli Ir-Repubblika. Wzdłuż niej znajdziemy nie tylko sklepy z pamiątkami, restauracje i kawiarnie, ale również miejsca tu najciekawsze, czyli muzea. Obowiązkowym punktem programu jest niezwykle wypasione muzeum archeologiczne.  Akurat w czasie naszego pobytu trwała tu wystawa “Historia Malty w 100 eksponatach”, dzięki której można zgłębić niezwykle ciekawe i wielowarstwowe dzieje wyspy. Zaskakujące, jak wiele przeszło to maleńkie państwo. Co ciekawe, mimo burzliwych dziejów, na wyspach zachowało się mnóstwo zabytkowych budowli i artfekatów, począwszy od czasów neolitycznych.

Główna ulica miasta - Ir-Repubblika:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

I jedna z bocznych:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Architektura stolicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Nade mną akt nadania Krzyża Jerzego po II wojnie światowej:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Lody - jedyny produkt spożywczy, który na Malcie nie urywał wiadomo-czego:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Przy tej samej ulicy znajduje się również muzeum zabawek, którego pan Marchewka, jak to prawdziwy mężczyzna, nie mógł pominąć. Znajdziemy w nim przede wszystkim zabawki z połowy ubiegłego wieku, zbierane pieczołowicie i własnoręcznie przez właściciela muzeum (przekonani jesteśmy, że spora część zbiorów to jego zabawki z dzieciństwa).

Nie wiadomo, gdzie patrzeć:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Lalki jak z horrorów:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Maleńkie szyjące maszyny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Po przejściu głównej ulicy (nie jest długa - zaledwie 600 m) warto wejść w boczne uliczki, w których trafi się na przepiękne kościoły i kapliczki. Najważniejszym z nich jest konkatedra świętego Jana. Za czasów zakonu rycerskiego na Malcie rywalizowały ze sobą dwa kulty - św. Jana (patrona zakonu Szpitalników) i św. Pawła (który na wyspie rozbił się ok. roku 60, płynąc z Cezarei do Rzymu), dlatego wiele miejsc religijnych jest poświęconych właśnie tym apostołom.

Boczne uliczki:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Valletta to miejsce, w którym nie ma metra kwadratowego pozbawionego historycznego znaczenia. Gdziekolwiek człowiek przystanie, znajdzie coś godnego uwagi. Wszystkich atrakcji opisać nie sposób, warto jednak wspomnieć o znajdującej się po drugiej stronie stolicy, na nabrzeżu, dzwonnicy (trzeba ją zobaczyć, ale nie w samo południe, bo można stracić słuch), stanowiącej - wraz z piękną rzeźbą gigantycznej postaci na marach - pomnik poległych w II Wojnie Światowej.

Dzwonnica:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Widok z dzwonnicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Pomnik. Napis na tablicy głosi:
"At the going down of the sun, and in the morning, we will remember them".
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Ogrody Barrakka znajdujące się nieopodal pomnika i dzwonnicy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Kwitnące tam hibiskusy:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Mimo że w stolicy Malty spędziliśmy cały dzień, nie udało nam się zobaczyć wszystkiego. Głód (w drodze powrotnej pożarliśmy pizzę z lokalną pastą z fasoli i wędzoną kiełbasą), zmęczenie (przeszliśmy 13 km) i zachodzące słońce pogoniły nas około godziny 18 do domu.

Wychodzimy z Valletty:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]


Dzień trzeci - udajemy typowych polskich turystów

Nie ma co ukrywać - naszych rodaków nie spotkamy w muzeach, rzadko na wąskich uliczkach urokliwych miasteczek, a najczęściej na plażach - i to podczas smażenia się, a nie kąpieli czy pływania (troszkę to smutne). Jako że intensywnie zwiedzaniowa niedziela umęczyła nas okrutnie, postanowiliśmy i my sprawdzić, jak wyglądają najsłynniejsze maltańskie plaże - jedne z nielicznych piaszczystych na wyspie - Golden Bay i Għajn Tuffieħa Bay.

Oczywiście zaleganie na piasku nie leży w naszej naturze, więc tuż po przyjeździe (podróż autobusem z Gżiry zajęła nam ok. 1,5 godziny) wskoczyliśmy do pięknej błękitnej wody. Obie zatoki są idealne dla osób niepotrafiących pływać oraz rodzin z dziećmi. Dno jest piaszczyste i pozbawione wszelkich zagrożeń. Do licznych zalet plaż zaliczyć można nie tylko czystą wodę i regularnie sprzątaną okolicę, ale i płyciznę - kilkadziesiąt metrów od brzegu wody nadal jest po kolana! Co równie ważne, nie trzeba się obawiać o pozostawione na plaży rzeczy. Mimo tłumów, nikogo nie interesują nawet pozostawione na ręcznikach lustrzanki czy tablety.

Osoby, dla których plaża to nie wszystko, znajdą tu również niesamowite widoki z klifów, średniowieczną wieżę strażniczą (podobną do tej na Gozo) oraz gaj oliwny, który upamiętnia bojowników o pokój z całego świata. 

Widok na zatoki:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Golden Bay:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Għajn Tuffieħa Bay:
Malta happened
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień czwarty - za radą miejscowych doceniamy Mdinę i Rabat
Mdina

Wycieczkę do Mdiny - “milczącego miasta” - polecali nie tylko autorzy blogów i przewodników, ale również nasza przemiła gospodyni. Nie można było nie pójść za jej radą!

Dawna stolica Malty, obecnie mikroskopijne miasteczko, zamieszkane przez garstkę ludzi, jest faktycznie niezwykle urokliwa. Gdyby nie turyści z lustrzankami i komórkami, można by pomyśleć, że przenieśliśmy się ponad sto lat w czasie. Piękne zaułki i ciche uliczki to jednak nie wszystko, co Mdina ma do zaoferowania. Także i tu znajdziemy arcyciekawe muzea. Zwiedziliśmy tylko jedno - katedralne (i samą katedrę) - bo eksponatów było tu tyle, że tylko w tym jednym budynku można by spędzić pół dnia.

Główna brama Mdiny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Architektura Mdiny:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Widok na centrum miasta:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Rabat

Jednym z najważniejszych miejsc w Rabacie jest grota św. Pawła. Przed jej odwiedzeniem musieliśmy jednak zadbać o potrzeby ciała. O ile restauracje w samej Mdinie odstraszały a to cenami, a to obsługą (“olejmy tych młodych, przyszli bogaci Niemcy”... oj, krótką pamięć mają niektórzy Maltańczycy), o tyle tuż za jej murami, w Rabacie znaleźliśmy uroczą rockową knajpkę, gdzie przesympatyczny właściciel zaoferował nam gigantyczne porcje miejscowych przekąsek w przystępnych cenach i przy dźwiękach porządnej muzyki.
 
Knajpkę uwieczniliśmy na zdjęciu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Potem nadeszła pora na atrakcje duchowe i intelektualne - grotę, w której mieszkał święty Paweł podczas swego pobytu na Malcie i wybudowane nad nią kościelne muzeum Wignacourt.

Podziemny labirynt w Rabacie stanowi bramę do trzech różnych poruszających okresów maltańskich dziejów. W podziemnych katakumbach, gdzie grzebano zmarłych już za czasów punickich (a może nawet wcześniej!), schronił się jeden z największych pierwszych chrześcijan, zaś ponad 18 wieków później jego śladem poszły maltańskie rodziny podczas niemieckich nalotów bombowych.

Katakumb nie polecamy osobom z klaustrofobią. Niskie i wąskie korytarze wydają się nie do przebycia, zaś słabe oznaczenia tuneli utrudniają szybką drogę powrotną. W trakcie naszej wizyty w grocie i schronach było sporo zwiedzających, natomiast z możliwości wejścia do samych katakumb nie skorzystało zbyt wielu.

Figura św. Pawła w grocie:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Wejście do katakumb i schronu (można było się tam zgubić):
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Nad katakumbami wyrasta kościół św. Pawła i towarzyszące mu muzeum, znów oszałamiające różnorodnością eksponatów, z których wiele opisuje wybitnych członków zakonu kawalerów maltańskich.

Po lewej znajduje się kościół, a po prawej muzeum:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Żeby w pełni docenić wszystkie te atrakcje (w tym na przykład muzeum historii naturalnej czy katakumby św. Agaty i św. Pawła na które niestety nie starczyło czasu), trzeba by w Mdinie i Rabacie spędzić cały dzień, od pierwszych promieni świtu, do ostatnich błysków zachodzącego nad prastarymi murami słońca - tyle że takiego spacerku nie wytrzymałyby chyba niczyje nogi. Pozostaje obiecać sobie, że w przyszłym roku będzie szansa, by nadrobić braki.

Jedna z pięknych uliczek Rabatu:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień piąty - odkrywamy tajną plażę

Wyklarował nam się plan, który mamy zamiar wykorzystać także podczas przyszłych maltańskich wakacji - dzień zwiedzania, dzień pływania. Tym razem postanowiliśmy rozpoznać plaże bliżej naszego miejsca zamieszkania - na odcinku wybrzeża między Paceville a Pembroke. Znaleźliśmy tam skrawek piaszczystej plaży, ale tak gęsto zaludniony amatorami pieczenia się na słońcu, iż ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, by znaleźć sobie spokojniejsze miejsce. Dłuższa wędrówka po wapiennych skałach opłaciła się. Tuż przy odsalarni wody morskiej w Pembroke trafiliśmy na maleńką skalistą plażę, na którą uczęszczali praktycznie tylko miejscowi. Było tu cicho i spokojnie, zaś w błękitnej wodzie, w której chciałoby się kąpać bez końca, towarzyszyły nam krabiki i krewetki, swą obecnością potwierdzając idealną czystość morza.

Plaża przy odsalarni wody morskiej:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

W oddali machający pan Marchewka:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Woda byłą tam niezwykle przejrzysta:
Malta Happens! wakacje, wyjazd, lot, ryanair, wyspy
[kliknij, aby powiększyć]

Po prawej w skałę wtapia się krab maltański (Potamon fluviatile lanfrancoi), a obok pustelniki w muszlach:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

Dzień szósty - zmuszamy się do powrotu

Ta chwila musiała w końcu nadejść - samolot nie chciał na nas poczekać kolejnego tygodnia i trzeba było wracać do Wrocławia. Pan Marchewka, który zazwyczaj pod koniec wyjazdu raduje się już na myśl o powrocie do pracy, tym razem był niepocieszony - tyle jeszcze zostało do zobaczenia, tyle zobaczyć się nie udało, tyle zdążyliśmy odkryć, ale niewystarczająco zgłębić...! Wsiadaliśmy na pokład samolotu z mocnym postanowieniem, by powrócić na piękną wyspę z miniaturowym państwem w przyszłym roku.

Tuż po starcie:
Malta Happens!
[kliknij, aby powiększyć]

To nie koniec maltańskich wrażeń - w ostatniej notce opowiemy Wam o miejscowych osobliwościach, zwyczajach i różnicach kulturowych. Stay tuned!